czwartek, 14 marca 2013

Dworzec w sercu miasta



Dworzec Centralny powoli "zarasta" wieżowcami, które kiełkują w centrum Warszawy. Wypiętrzają się nad nim tak, jak rosną i piętrzą się oczekiwania dotyczące jego estetyki i funcjonalności. W końcu jest "najważniejszą wizytówką stolicy".

Facet, można powiedzieć, w sile wieku. Nie ma nawet czterdziestki na karku. Lata jednak dały mu się we znaki. A może to nie lata, tylko niepełnione ambicje jego "rodziców", którzy przestali poświęcać mu uwagę, skoro tylko zawiódł ich oczekiwania i pokładane nadzieje?

"Budowa Dworca Centralnego była jednym ze sztandarowych projektów budowlanych, realizowanych przez ekipę Edwarda Gierka. osobiste zaangażowanie w projekt I Sekretarza, który chciał z honorami podjąć Leonida Brażniewa na "najnowocześniejszym dworcu w Europie" sprawiło, że pieniądze na budowę płynęły szerokim strumieniem".

Co robić? Skoro towarzysz Breżniew zdecydował się na podróż koleją, a w Warszawie w ciągu 25 lat od zakończenia wojny nie powstał żaden odpowiednio reprezentacyjny dworzec, na którym można byłoby bez wstydu przyjąć radziecką delegację, należało natychmiast podjąć pracę.

Nowy dworzec miał zachwycać. Charyzmatyczny w swojej formie, pełen innowacyjnych rozwiązań, luksusowy na miarę zachodniej Europy. Modernistyczna perła na szynach.

W perspektywie była budowa kilkukondygancyjnego gmachu o łącznej kubaturze blisko 380 tys. m 3 oraz przebudowa rozkładu dróg w zachodnim Śródmieściu. Obiektywnie była to praca na lata. Obliczono skupulatnie, że realizacja planu zajmie prawdopodobnie 3650 dni. 10 lat. Po zapowiedzi wizyty radzieckich dygnitarzy, wydano dyspozycję, by budowę ukończyć w ciągu trzech.

Oczywiście dworzec takie tempo musiał później "odchorować". Niedoróbki, błędy kontrukcyjne i wymiana niewłaściwie dobranych materiałów budowlanych były zmorą kolejnych zarządców dworca. Pierwszy efekt musiałbyć jednak niezapomniany.

Kiedy następnym razem będziesz na Dworcu Centralnym spróbuj sobie wyobrazić jak zachwycająco musiał wyglądać chwilę po otwarciu.
Ściany, balustrady i ławki z białego marmuru. Kolumny wyłożone czarnym, szwedzkim granitem. Wszystko na wskroś nowoczesne i luksusowe, i tak pięknie pachnące Zachodem. Z Zachodu przyjechały schody ruchome (te same, które teraz tyle strajkują i sprawiają same kłopoty). Do tej pory wszyscy montowali radzieckie. Z importu były też ruchome chodniki i samoobsługowe wózki bagażowe - rzecz dotąd spotykana tylko na lotniskach. I takie jednoosobowe pojazdy, którymi sprzątacze mogli zmywać i zamiatać posadzki. Z importu były nawet dworcowe zegary. Zamówienia wysyłano do Włoch, Francji, Szwecji.

I wszystkie pomieszczenia klimatyzowane! Ach co za luksus. Nawet ławki na peronach były wyposażone w odpowiednie nawiewy. Spotkałam wieloletniego pracownika PKP, który wspominał, że niegdyś przez cały rok na peronach panowało przyjemne 18 stopni. Latem, kiedy wjeżdżały rozgrzane słońcem składy, wysiadający pasażerowie mogli na peronie odetchnąć z ulgą. Zimą, było przyjemnie ciepło. Przytulnie wręcz. Na każdym peronie na podróżnych czekała przeszklona, ogrzewana poczekalnia, a w każdej poczekalni telewizor.
Na peronach młode dziewczyny w gustownych, bordowych mundurkach. witały podróżnych i udzielały informacji. Hostesy znały nie tylko rozkład pociągów i ceny biletów, ale nawet repertuar warszawskich teatrów.
Projektant dworca nie chciał. żeby podróżni musieli taszczyć po dworcu ciężkie bagaże, zakupiono więc wózki bagażowe (takie jak dziś można spotkać na każdym lotnisku). Tyle, że z Dworca Centralnego były przystosowane nawet do jazdy po schodach ruchomych, a to już prawdziwa rzadkość.
Opuszczając dworzec, pasażerowie w przejściu podziemnym wrzucali monety do marmurowej fontanny, z życzeniem, żeby jeszcze kiedyś tu wrócić.

Co takiego musiało wydarzyć się przez lata, żeby zaczęto rozważac wyburzenie Dworca Centralnego?

Na razie stoi. Po gruntownym liftingu odmłodniał i wypiękniał. Ale czy dziś ktoś jeszcze chciałby wrzucić pieniążek do fontanny, z nadzieją, że ponownie odwiedzi to miejsce?

Tutaj jestem


W Warszawie mieszkam od kilkunastu lat. Lubię rytm wielkomiejskiego życia. Osiadłam tu na dobre, tu wyszłam za maż i tu płacę podatki, ale ciągle nie mogę powiedzieć, że jestem "stąd". Ale też nie jestem znikąd indziej. Nie czuję się już związana z miasteczkiem, w którym się wychowałam. Jestem zawieszona gdzieś w połowie drogi. Ze stałym adresem, ale tak naprawdę bez swojego miejsca.

Uświadomiłam sobie, że nie poczuję się częścią tego miasta jeśli nie dotknę i nie spróbuję doświadczyć jego historii. To odkrycie stało się motorem do rozpoczęcia blogowego projektu zapuszczania korzeni.
Postanowiłam stworzyć opowieść o mieście, które chciałabym, żeby stało się moim miastem i miejscach, które chciałabym, żeby były moimi miejscami.
A droga do tego, jak większość podróży, zaczyna się na dworcu. W samym sercu miasta.

Tutaj jestem.
Zza okna biura dworca obserwuję podróżnych. Ta historia jest też o nich. I o innych, których spotykam. Ale też o ludziach, których już nie spotkam, ale którzy zostawili po sobie wspomnienia, które wplotły się w wielką opowieść o dworcu w sercu miasta.